Behemoth (reportaż)
Polska na świecie słynie z paru rzeczy. Poza alkoholizmem jako narodową przypadłością, kradzieżą samochodów oraz skłonnością do walki na śmierć w imię narodowych symboli Polacy robią dobrą muzykę. Mam tu na myśli prawdziwą muzykę, metalowo rockową, graną na instrumentach, bo z popularną elektroniką średnio nam wychodzi. Nie ma co się dziwić, lata komunizmu przybliżyły nas mentalnie do wiecznie smutnych z powodu pogody Norwegów. Statystyczny Polak jest z kolei wiecznie wkurwiony i nienawidzący, stąd taką muzykę ma we krwi. I rap, ale to jest post o dobrej muzyce.
Jedną z wizytówek Polski na zachodzie jest niewątpliwie Behemoth, który ostatnią płytą The Satanist dosłownie podbił cały glob osiągając sukces zarówno artystycznie, dostając świetne recenzje, jak i komercyjnie, zajmując jako jedyna polska produkcja miejsce na liście Billboardu oraz zdobywając szybko status Złotej Płyty w Polsce. Nie była to jednak łatwa droga. Pomijając wszelkie zawirowania produkcyjne, zespół dotknęła sroga kontuzja perkusisty Inferno, którego wyrostek wykluczył z grania na pół roku tuż przed paroma większymi festiwalami. Na szczęście udało się zamiast niego zatrudnić Krimha, innego utalentowanego bębniarza, znanego między innymi z ostatniej płyty Decapitated. Po czasie Zbyszek, bo tak Inferno ochrzcili, doszedł do siebie i zaczął pierwsze próby z Behemothem. Jedną z nich miałem na zlecenie Magazynu Perkusista zilustrować do numeru poświęconemu temu jakże ważnemu dla polskiego metalu wydarzeniu.
To był przerażająco mroźny i wietrzny wieczór. Pogoda doskonała jak na robotę z naszym najmroczniejszym przedstawicielstwem. Plan był taki, żeby zrobić zdjęcia zespołowi w ich sali prób. Spontaniczny reportaż. Zjawiłem się tam z moją ekipą, bratem i Wiktorią, około 18 i praktycznie z marszu wzięliśmy się do roboty. Byłem szczęśliwy, że udało mi się namówić ich na indywidualne sesje.
– Poza fotami z próby chciałbym zrobić Wam portrety. Nie wiem, czy Zbyszek pokazywał Wam moje portfolio…
– To z gołymi facetami? – zapytał Nergal.
– Tak, właśnie to! – odparłem nie zwlekając ani chwili.
Zaczęliśmy od fot przy świetle tamtejszych żarówek, by je potem zgasić i robić przy świecach. Tu używałem swojej lampy błyskowej. Chłopaki uznali, że to ich rozprasza i że mam ją wyłączyć. Ok, wystarczająco fair, tylko, że jedynym źródłem światła tam był ogień świec, więc technicznie sytuacja nie wyglądała zbyt ciekawie. Zdjęcia przy takim świetle musiałem robić na czułości ISO 10000. I to nie jest błąd, tylko ISO DZIESIĘĆ TYSIĘCY. Na szczęście aparat, który wtedy miałem dysponował tą czułością w na tyle znośnej jakości, że w konwersji do dwóch kolorów i odpowiedniej obróbce daje się te foty oglądać. Z moim Canonem 60D nie byłoby to możliwe.
Potem przyszedł czas na portrety. Miałem w głowie misterny plan przedstawienia chłopaków w mrocznej, brązowawej tonacji, jednak Nergal od razu zaprzepaścił mój plan. „Słuchaj, potrzebuję nowego profilowego na Facebooka, żeby było klimatycznie i w BW”. Cholera jasna, BW to ostatnie co chciałem z nim zrobić, ale trudno, trzeba działać i nie narzekać! I nie było na co rzeczywiście. Okazało się bowiem, że Nergal to prawdziwy samograj i doskonale czuje się przed obiektywem. Poza za pozą, każdy pomysł dopracowany jak należy. Intensywnie, ale bez spięcia i pośpiechu. Podobnie z Sethem i Infernem, po trzy foty i koniec. Orion dołączył przy innej okazji.
Zdjęcia, z tego dnia nie ukazały się niestety w „Perkusiście” z powodu ograniczeń czasowych. Wtedy, gdy je robiłem numer był już praktycznie złożony, więc materiału nie było sensu podmieniać. Żałowaliśmy z naczelnym, że tak się stało, bo fotka Zbyszka spokojnie mogła iść wtedy na plakat. Czarnobiała facebookowa profilówka Nergala została bardzo dobrze odebrana w Internecie zdobywając wyróżnienia na Digarcie, zdjęcie dnia na PlFoto i 1x.com. Obecnie widnieje na plakatach w centrum Warszawy jako promo audiobooka, którego czyta Nergal dla Świata Książki. Do nabycia w dobrych księgarniach.
Wydarzenie to zacne, więc i przygotowałem się zacnie. Miałem dobre wspomnienia z Canonem 16-35mm f2,8L, więc i tym razem wziąłem go ze sobą. Podobnie zaopatrzyłem się w Canona 5D Mark III. Bez tego sprzętu zrobienie tej roboty poprawnie nie byłoby praktycznie możliwe, za co po raz kolejny podziękowania składam na ręce Darka Mickiewicza. Niech Cię bracie bóg błogosławi! Portrety robiłem zasłużonym Canonem 50mm f1,4. Świeciłem je od góry softboxem 60x60cm i reporterką.