VESANIA – Deus Ex Machina – opis sesji
Kiedy w styczniu tego roku zobaczyłem pierwsze promo Vesani zazdrościłem Rafałowi Kotylakowi, że miał okazję ich fotografować. Jakiś czas temu próbowałem się bowiem umówić z ich perkusistą, Darayem na foty backstage przed Metalową Wigilią, jednak nie było to wtedy logistycznie możliwe. Vesania, mimo trzech tylko wydanych albumów, odcisnęła spore piętno na polskim świadku metalowym. Chociażby dlatego, że muzycy, którzy w niej grają zasilali swego czasu zastępy Vader, Behemoth, Dimmu Borgir, Rootwater czy Huntera. A niektórzy robią to do dziś.
fot. Rafał Kotylak
Wielka była moja radość jak na początku roku Darek Brzozowski zagadał do mnie w sprawie sesji do czwartego albumu Vesani „Deus Ex Machina”. Było to dla mnie o tyle abstrakcyjne, że moja pierwsza rozmowa z Orionem w tej sprawie miała przypadać na czas sesji z Behemoth (do zobaczenia TUTAJ), którą robiłem pod koniec stycznia. Szczegóły dogadaliśmy jednak w trójkę z Orionem i Darayem parę dni później. Projekt okazał się być dużo bardziej skomplikowany niż na początku myślałem, bo zawierać miał dwie sesje. Jedna typowo metalowa, w klimacie ich scenicznego image, druga zupełnie odjechana jeśli chodzi o nich, modowa.
Link do filmu z backstage
Jeśli chodzi o koncept sesji metalowej, to przecież już jedną mieli od Kotylaka, całkiem zresztą dobrze przez środowisko przyjętą… więc czemu ją powtarzać? Otóż wystarczy spojrzeć na zdjęcia i odpowiedź nasuwa się sama. Image Vesani, która dopiero co powróciła do grania zmienił się na przestrzeni czasu tak drastycznie, że przestała przypominać siebie z tamtej sesji. Podobni do siebie muzycy z maskami na twarzy zastąpieni zostali indywidualnościami, różnymi charakterami. Jasnym było więc, że sesję należało powtórzyć. Problemem mogło być jednak to, by zrobić to konkretnie i z jajem, by nie powtarzać metalowej kliszy w stylu brudnych chłopaków na ruinach. Skorzystałem jednak z najdosłowniejszej ich interpretacji i stwierdziłem, że skoro mają teatralny image, to dlaczego nie nie pojechać po bandzie i nie zrobić sesji na deskach teatru? Najoczywistsze rozwiązanie leżało nam przecież pod samym nosem. Okazało się ono później strzałem w dziesiątkę. Ze znalezieniem miejsca odpowiedniego do tej sesji też nie było problemu, bo zarówno ja jak i Daray mieliśmy bardzo dobre kontakty z Miejskim Domem Kultury w Szczytnie dysponującym idealną dla tej sesji sceną. Zatem załatwione.
Z sesją modową było trochę więcej zachodu. Vesania to zespół, który nie może sobie pozwolić na półśrodki, zatem stylizacja jak i miejsce musiały być na najwyższym poziomie. Koncept wydawał się prosty – chłodne, nowoczesne, minimalistyczne przestrzenie i mocne męskie ciuchy. Nie wiem z iloma już stylistami rozmawiałem o tej sesji (było ich sporo), ale cieszę się bardzo, że udało mi się dotrzeć do Przemka Paszkowskiego, z którym od razu złapaliśmy wspólny język i porozumienie odnośnie tego, co chcemy ostatecznie uzyskać. Naprawdę jeśli chodzi o modę męską ciężko wyobrazić mi sobie, do kogo mogliśmy lepiej wtedy trafić. Większy problem był z miejscem, które spełniałoby nasze wymagania, bo raz, że ciężko u nas w ogóle znaleźć takie, dwa, że jak się już znajdzie, to zostaje problem dogadania się z właścicielem miejsca. Z pomocą przyszło Google, które zapytane o sesje ślubne na dachu w Warszawie wyrzuciło mi pewną bardzo sympatyczną propozycję. Nowoczesny, designerski dach Centrum Olimpijskiego należący do restauracji MoonSfera był tym, czego nam trzeba. Do tego dogadałem się z właścicielem restauracji prawie, że od razu. Okazało się, że sam słucha takiej muzyki i to będzie dla niego przyjemność jeśli użyczy nam miejsca dla tej sesji. Prawdziwi fani metalu są wszędzie!
Po niemałych trudach związanych z produkcją tych sesji nadszedł czas na ich wykonanie. 24 marca 2014 roku robiliśmy sesję na dachu. Oczywiście za pięknie by było, gdyby tego dnia wszystko poszło dobrze. Ogólnie mroźny i wilgotny okres odbił się na moim zdrowiu i tak jak zazwyczaj nic mnie nie łamie, tak tego dnia wylądowałem na sesji z konkretną gorączką. Nic tam, mocna kawa i do dzieła! Na sesji poza muzykami, mną i stylistą Przemkiem obecna była Asia Kubicka, która wspierała mnie wtedy sprzętowo i robiła zdjęcia backstage oraz Renata Bator, która odpowiedzialna była za mejkap chłopaków. Tempo pracy było konkretne a sama sytuacja wymagała profesjonalizmu. Nie znaczy to jednak, że była jakaś spina, raczej na luzie i po koleżeńsku. Trochę śmiechu było z ich ubieraniem, gdy Przemek powiedział chyba do Heinricha, żeby nie odrywać metek, bo ubrania musi zwrócić do sklepów, ale jeśli chce to może użyć opcji „kup teraz”.
Do tych zdjęć użyłem dwóch aparatów, mianowicie Canona 6D i Canona 60D z obiektywem Canon 24-70 f2,8. Świeciłem dwiema reporterkami YN560 i YN460. Niestety pogoda nie współpracowała i co jakiś czas padała mżawka, co z kolei źle wpływało na elektronikę w wyzwalaczach i lampach zakłócając ich wyzwalanie. Przez to właśnie Używałem aparatów w różnych konfiguracjach żeby robić zdjęcia ze światłem.
Sesja z teatrze była od tej na dachu bardzo inna pod wieloma względami. Przede wszystkim produkcyjnie było nam łatwiej, bo nie wymagało to dodatkowego stylisty i mejkapu oraz miejsce załatwiliśmy praktycznie od razu. Scenografię też wożą w większości ze sobą na koncerty, więc pobrać dodatkowe graty nie było problemem. Tu jako ciekawostka – mój ojciec był swego czasu fotografem i sporo naczyń, które widać na planie pochodzi właśnie od niego. Trudności były w innych zakresach – przede wszystkim scena teatru to duża przestrzeń, więc potrzebowaliśmy dużo dodatkowego oświetlenia, by ogarnąć temat na wysokich przysłonach. Dalej, komponowanie sceny zajmuje dużo więcej czasu niż usprzatnięcie gratów z dachu jak poprzednio. Największą jednak trudnością było to, że jak już nie miałem gorączki, to razem z nią odszedł mój głos. Na całej sesji brzmiałem jak Owsiak po Wielkim Finale. Tutaj praca przebiegała wyjątkowo prężnie, chyba nawet prężniej niż poprzednim razem. Pomagali nam mój wieloletni przyjaciel Kamil Drężek oraz Kamila, dziewczyna Heinricha. Bez nich ciężko by było wszystko ogarnąć.
Użyłem do tej sesji aparatu Canon 5D Mark3, którym kolejny raz wspomógł mnie Darek Mickiewicz, jednej lampy reporterskiej i czterech studyjnych. Cztery lampy oświetlały plan sceny i jedna kurtynę za nią. Obiektyw jakiego używałem to w większości Canon 16-35mm f2,8 II oraz stary Pancolar 50mm f1,8 do portretów.
Postprodukcja zajęła mi parę tygodni. Nie pamiętam żebym wcześniej aż tak dopracowywał jakikolwiek materiał. Na przykład solowe zdjęcia Daraya na dachu posiadały nieciekawe tło, więc musiałem je zmontować z innym zdjęciem zrobionym z dachu innego budynku. Podobnie zdjęcia w teatrze zawierają sporo postprodukcji, malowania światłem, miejscami wręcz digitalpaintingu i fotomontażu. Zdjęcia ilustorwały kampanię promocyjną przy premierze płyty, która odbyła się 25 października tego roku. Finalny materiał można zobaczyć tutaj:
Zdjęcia jak wyszły, widzi każdy. Ja z nich jestem bardzo zadowolony. Jak jednak z tematem całego zamieszania, czyli samą płytą? Powem szczerze, że jest to zdecydowanie najcześciej słuchany przeze mnie materiał w tym roku. Odkąd tylko ją dostałem nie schodzi z moich słuchawek z paru powodów. Przede wszystkim symfoniczny black metal to bardzo trudny gatunek. Ciężko zrobić coś co nie zalatuje obciachowym kiczem a to się chłopakom zdecydowanie udało. Jako wielki fan dobrego metalu i muzyki filmowej jestem płytą zachwycony. Jej różnorodność mnie rozkłada i chyba to, że kawałki są tak gęste w aranżu przekonuje mnie najbardziej. Brzmieniowo płyta jest inna niż to, do czego jestem przyzwyczajony, chociaż po ostatnim Behemoth – The Satanist, który przecież współtworzył Orion, spodziewać się można było znacznych zmian w kierunku większej mięsności i naturalności tego co się słyszy. Tak też i tutaj nie mamy wymuskanych gitar, podbitej centrali i grającego w tle, wycofanego basu. Na tej płycie wszystko jest na odwrót, ale o dziwo, wychodzi jej to na dobre. Przytłumiona podwójna stopa sprawia, że na pierwszy ogień rzeczywiście wychodzi werbel (swoją drogą chyba najlepszy, najcięższy werbel ever) oraz mięsisty, oślizgły wręcz bas z podobnie brzmiącymi gitarami. Te zabiegi sprawiają, że płyta rzeczywiście brzmi gęsto, mięsiście. Dodamy do tego chyba najlepsze w blackmetalu klawisze od Siegmara budujące wręcz filmowy klimat (chociaż nie przesadzony jak w Dimmu Borgir, gdzie człowiek za głowę się czasem łapie, co właśnie słyszał i po co) i mamy idealny wręcz podkład pod tym razem mocno blackowy wokal Oriona. Tym razem? No tak, spodziewałem się bowiem, że po tym co robi w Behemoth, będzie tu nisko growlował, na co też wskazywałaby ewolucja poprzednich płyt, od wysokiego skrzeku, coraz niżej i niżej. Na Deus Ex Machina usłyszymy jednak całą masę brzmień, od wysokiego blackowegp krzyku, przez właśnie deathowy growl po czysty, śpiewany wokal. Tak, ten ostani zaskakuje tu najbardziej. Zaskakuje, bo okazuje się, że można go słuchać z przyjemnością i w teatralny klimat wpasowuje się idealnie.
Bo płyty słucha się jak alternatywnego soundtracku do dziwnego film. Teksty są dosyć trudne, zahaczając o nihilistyczne zasoby filozofii egzystencjonalnej. The reality is what it is, not what you want it to be. Jest to podane w dosyć ciekawej formie, jak przekonać się możemy w wyżej wklejonym pierwszym singlu „Innocence”. Mamy tu całą fabularną historię o odrzuceniu wiary i samotności z tym związanej. Okraszone jest to oczywiście odpowiednią dawką szaleństwa muzyków. Cała płyta brzmi jak walec ciągnący jakiś pojebany cyrk i mimo, że nie słyszałem jej finalnej wersji w czasie, gdy robiłem zdjęcia (była wtedy miksowana) to myślę, że sesja w teatrze oddaje jej klimat idealnie.
Zatem zadowolony jestem bardzo, że mogłem wziąć udział w tak wspaniałym projekcie. Dodać należy, że grafiką do nowej Vesani zajął się nie kto inny a Jarek Kubicki, jeden z moich ulubionych polskich artystów. To był dla mnie niewątpliwy zaszczyt móc pracować w tak doborowym towarzystwie.
Na koniec kolejny raz gorąco zachęcam do wspierania rodzimych artystów, kupowania płyt i chodzenia na koncerty, jeśli ich muzyka Wam się podoba. Nic tak nie motywuje do dalszego tworzenia jak zaangażowani fani.